Właśnie usłyszałam głos brutalnej rzeczywistości, która wyciąga po mnie swe macki. Po miesiącu spędzonym w TYM miejscu na ziemi, przychodzi mi spakować siebie i dzieci i wracać tam… A TU bzy w pąkach, czekają tylko na mocniejszy promień słońca, by wybuchnąć, by nasycić pysznym zapachem rześkie poranne powietrze, by w ciężarze bujnych liliowych kiści pokłonić się Ziemi w podzięce, że znów przyszedł maj… Z gleby pachnącej wilgocią wychodzą zwinięte w kiełki liście, z których za chwilę subtelnie wybrzmi śnieżnobiała woń, zaklęta w powabnych konwaliowych dzwonkach. I pomyśleć, że to wszystko nie będzie moim udziałem, że nie będę mogła zanurzyć się w tej zmysłowej uczcie, na którą zaprasza nas Natura… Chciałoby się uniknąć odpowiedzialności, mówiąc że epidemia rozdaje tu karty i my nie mamy nic do powiedzenia. Ale czy już wcześniej sama nie podjęłam decyzji, która doprowadziła mnie do miejsca, w którym się znalazłam? I nagle z baśniowej rzeczywistości przenosimy się do, realnej do bólu, codzienności. Potrzebujemy być razem, rodzinnie. Dzieci tęsknią za tatą, ja za mężem. Przemek jeździ do pracy, gdzie ryzyko związane z zarażeniem jest coraz większe. Nie chcemy narażać najbliższych. Zdecydowaliśmy więc, że wracamy… Trzeba też zmierzyć się z rzeczywistością, którą sobie stworzyliśmy.

Tak pisałam tuż przed powrotem do miasta po długim czasie spędzonym na wsi, u Rodziców. Z dala od pędzącego, nie wiadomo dokąd, świata. Był maj. Jest październik… My znów w pędzie… Mierzymy się z codziennością. Z budzikiem o 5.30, z otumanionym wzrokiem, który rozbija się o zderzak pędzącego z przodu auta, z gonitwą myśli, które przebiegają po łebkach bieżących spraw: wysyłka towaru do klienta, jego zaległości finansowe, przygotowanie oferty, analiza konkurencji, wizyta u stomatologa, szczepienia dzieci, naprawa samochodu, wywiadówka w przedszkolu… Pędzimy utartymi torami, nie zastanawiając się nawet, czy tego naprawdę chcemy i czy tego potrzebujemy… I wtedy błogosławieństwem jest taka mała bystra Tabula Rasa, która najzwyczajniej w świecie zapyta: Mamo, a czemu to nie zależy od nas, czy będę chodził do przedszkola, czy nie? I tu zapada niezręczna cisza… Naprawdę nie umiem mojemu synowi odpowiedzieć na to pytanie. Najpierw muszę samej sobie udzielić na nie odpowiedzi. No właśnie. Dlaczego to nie zależy od nas? A może właśnie zależy od nas. Jeśli tylko tego zechcemy. Jeśli odważymy się wziąć życie w swoje ręce. Nie mówię, żeby od razu zabierać dzieci z przedszkola, wyprowadzać się do leśnej głuszy i żyć ze zbieractwa i łowiectwa. Mam raczej na myśli, by świadomie dokonywać wyborów, nie szukając wymówek. A w związku z tym, że mam dwie takie Tabula Rasy, do tego niezwykle bystre, które zarzucają mnie ostatnio pytaniami natury egzystencjalnej, to poziom mojej świadomości zdecydowanie wzrasta. I niezwykłe jest to, że sama muszę się nieźle nagimnastykować, by uświadomić sobie coś, co dla nich jest oczywiste i proste.

Prawda, tylko od nas zależy to, jakich wyborów dokonujemy. A może jednak nie tylko od nas. Przecież bardzo często zdarza się, iż na nasze decyzje mają wpływ inni, najczęściej ci najbliżsi. I dobrze, jeśli kierują nimi „dobre” pobudki. Ale życie pokazuje, że często pod tymi pozornie dobrymi intencjami kryją się egoistyczne wizje, plany, po prostu, liczy się tylko ich dobro, a nie to, co dla ciebie najważniejsze. Tak, tak, to skrócona, może nieprofesjonalna definicja manipulacji. Jeśli masz możliwość swobodnego podejmowania decyzji, to brak takowej i jej odwlekanie, może tylko pogłębić frustrację. Może porozmawiaj na ten temat ze swoim bratem D., który mówi o sobie, że jest człowiekiem szczęśliwym. Chociaż otoczenie może postrzegać go inaczej.
I.Sz.