Piżama w czaple
Jest 5.30. Rzucam się na wibrujący telefon. Niemożliwe, że to już rano. Zresztą dla niektórych 5.30 to środek nocy. Ja nie wiem już kiedy kończy się noc, kiedy zaczyna dzień i na odwrót. Nie zmienia to faktu, że zegar pokazuje 5.30 i muszę wstać. Po nocnych wędrówkach ludów, no dobrze- może wędrówkach małych (krasno)ludków, które dopiero co bezpiecznie znalazły swoją przystań w naszym łóżku, trudno mi ruszyć stopą. Nie mówiąc już o podniesieniu tego zmęczonego życiem cielska i udaniu się pod prysznic. Kuszona jednak myślą, że najprawdopodobniej będzie to dziś jedyne 15 min. w ciągu dnia, które spędzę sama ze sobą, wstaję… Ale tylko w myślach idę żwawym krokiem, przeskakując jak sarenka przez przeszkody w postaci porozrzucanych zabawek moich dzieci. W rzeczywistości wlekę nogę za nogą co rusz się potykając. A to o misia-tulisia, a to o przedziwną konstrukcję z klocków duplo przypominającą sondę kosmiczną, a to o wózek dla lalek pozostawiony na środku korytarza. Aż w końcu moja ociężała stopa (ta sama, którą nie mogłam ruszyć leżąc jeszcze w łóżku) natrafia na coś malutkiego, ostrego i piekielnie twardego. Kurwa!!! – usłyszałam echo odbijające się od ściany. Kto tak przeklina? – pomyślałam. Po chwili dotarło do mnie, że dźwięk wydostał się z moich ust. Na dowód zobaczyłam w lustrze odbicie swojej twarzy wykrzywionej w bolesnym grymasie. Ledwo siebie poznałam. Gdyby nie moja ulubiona piżama w czaple, która skutecznie mnie zdemaskowała, gotowa byłam narobić rabanu na cały blok. Że złodziej, że włamywacz, że zbir!!! Przyjrzałam się uważniej lustrzanemu odbiciu i westchnęłam z niedowierzaniem. To naprawdę ja… Ten ktoś z obłędem w oczach, kto siarczyście klnie to ja… Ale przecież ja nigdy nie przeklinałam… Jeszcze raz spojrzałam na odbicie w lustrze z nadzieją, że to włamywacz. Rozczarowana weszłam pod prysznic. Kiedy spływająca po moim ciele woda już nieco mnie obudziła, zorientowałam się, że wanna robi się coraz bardziej czerwona. Wydawało mi się, że to już koniec tego koszmaru na jawie, a tu proszę, dreszczowiec dopiero się rozkręca. Postanowiłam otrzeźwieć, mocno stanąć na nogach i ostatecznie rozprawić się z marą. Pomysł okazał się o tyle dobry, że rzeczywiście sprowadził mnie na ziemię. Poczułam przeszywający ból w stopie. Wciąż tej samej, którą nie mogłam ruszyć, kiedy byłam jeszcze w łóżku. Dotknęłam krwawiącej pięty, z której wystawał ostry kawałek plastiku. Maleńki miecz lego classic – najmniejszy z najmniejszych. K… wa! – teraz już tylko pomyślałam – Czy tylko ja w tym domu sprzątam?! Wtem otwierają się drzwi naszej sypialni, z której wyłania się równie niewyspany, ale jak zwykle czule uśmiechnięty P. Cześć Serce! – wita się ze mną. Ja pier…lę, za głośno pomyślałam „k..wa” i Go obudziłam – skarciłam samą siebie. Po nocy spędzonej na wędrówkach (krasno)ludów, którą zwieńczył poranny koszmar, naprawdę nie umiem zmusić się do uśmiechu, nie wspominając już o całusie i czułym przytulasie na dzień dobry. A powinnam – wiem. Może by mi się polepszyło. Ale nie pamiętam już jak się to robi. Na troskliwe: „Jak noc?” odpowiadam więc oschle: „Źle”. Burkam coś pod nosem, że o 3:03 mleko dla Mary, że o 4:16 zły sen Olka, że o 4:50 zabrakło już dla mnie miejsca w naszym łóżku i musiałam przenieść się do pokoju dziecięcego na łóżko syna, w którym wyglądałam jak Złotowłosa w łóżku Małego Misia a czułam się jak Księżniczka na ziarnku grochu. Kochany P. nie daje jednak za wygraną. Uprzejmie pyta czy coś do picia, czy może coś zjem, jak się czuję. Nieeeee!!! Nic nie chcę! A dajcie wy mi wszyscy święty spokój! Słyszę krzyk duszy mojej, z której wylewa się skrzętnie skrywana dulszczyzna. Biedny Mąż dostaje rykoszetem.
Naleśniki
Jest 6:30. Pośpiesznie maluję oko w nadziei, że zakryję tego potwora i wyczaruję tą pogodną dziewczynę, którą tak bardzo lubiłam. Im mniej ją pamiętam, tym bardziej za nią tęsknię. Niestety w lusterku do makijażu wciąż ta sama bestia, która nawiedziła mnie w porannym koszmarze. Tymczasem otwierają się drzwi naszej sypialni, z której wychodzi zaspany Olek. Mamuś, a wiesz co mi się dziś śniło? – pyta. Ja, zamknięta w potwornej skorupie, patrzę pytająco na mojego syna – Śniło mi się, że byłem z Tatą na Marsie i spotkaliśmy tam Ciebie i Marysię. Czuję jak moje zmrożone serce topnieje. Niemal jak serce Kaja. Ściskam mojego synka: Kocham Cię najbardziej na świecie wiesz? – mówię. I na sekundę staję się człowiekiem. Kolejna sekunda szybko jednak wyrywa mnie z tego stanu. Jezus-Maria! 6.45! Włosy mokre! Ja w piżamie w czaple! Powinnam już wychodzić z domu! Zwolnią mnie kiedyś z tej roboty! Codziennie się spóźniam! Teraz mam już gdzieś swoją dulszczyznę i krzyczę na cały blok tak, by wszyscy słyszeli. Najlepiej żeby słyszał cały świat. A przede wszystkim On – mój kochany, bogu ducha winien, Mąż. Niestety cały świat nie słyszy. Słyszy natomiast, Marysia, która, wyrwana z błogiego snu, klapie bosymi stópkami po parkiecie. Kce się psitulić… – ledwo mogę zrozumieć, bo buźką przylgnęła do mojej nogi. Moja Gerda… Podnoszę ją, ona zarzuca na mnie te delikatne ciepłe rączki, wtulam się w jej szyjkę i znów staję się człowiekiem. Niestety znów tylko na sekundę, no może na dwie… Z błogości zanurzonej w ciepło Jej ciałka, pachnącego jeszcze nocą, wyrywa mnie myśl: Wywalą mnie z roboty! Czasem nie wiem czy to obawa czy marzenie. Całuję jeszcze Ich wszystkich na do widzenia i wychodzę. Moje człowieczeństwo sprowadza się do czułych pożegnań i radosnych powitań. Gdzie podziała się ta energiczna, wiecznie uśmiechnięta dziewczyna, która z radością witała każdy dzień? Gdzie ta kobieta, która czule przytulała się do Niego zaraz po przebudzeniu i mówiła: Dobrze, że jesteś. Gdzie ta barwna osoba, która zarażała pozytywną energią wszystkich dookoła, która, kiedy trzeba było, brała byka za rogi? Z pracy wychodzę wcześniej, by Olek nie spędzał całych dni w przedszkolu. W międzyczasie przejmuję Mary od niani. Zawsze wydaje mi się, że dzięki temu będę mieć choć odrobinkę więcej czasu dla dzieci. Z błędu wyprowadza mnie bezwzględny zegar, wskazujący godzinę 17:00, oraz stos codziennych obowiązków, piętrzący się na podłodze, kanapie, fotelu, stole, w zlewie, w koszu na brudne ubrania, na kuchence i tak mogłabym wymieniać w nieskończoność mnożoną przez wieczność. No dobra, najpierw obiad – przywołuję się do porządku. Kuźwa, myślałam, że mam mąkę. Nerwowo szperam w szufladzie: sól, cukier, kakao, przyprawa do grzanego piwa, przyprawa do win, przyprawa do bigosu, do ziemniaków, do karkówki, do żeberek… Przyprawa taka, przyprawa śmaka! Nie poddaję się: kasza manna, gryczana, jęczmienna, perłowa, kawa zbożowa. Ryż, koraliki do ozdabiania pierników, kandyzowana skórka pomarańczowa, mleko dla dzieci. No nie ma! Następna przegródka: kolorowy makaron kokardki, makaron wstążki, muszelki, świderki, penne, rosołowy i bóg wie jeszcze jaki! Czy ten jeden jedyny raz któryś z makaronów nie mógłby być mąką?! Nie! No nie! Przecież Mary nie jada prawie nic prócz makaronu. Garść suszonych śliwek, trzy sklejone suszone morele, pół woreczka rodzynek. O! Jest! Jest! Uff! – odetchnęłam z ulgą. Na dnie szuflady widzę rozsypany biały proszek. Może uda mi się zebrać tyle, że wystarczy na 2 naleśniki? Przecież obiecałam je dzieciom! Przecież tak je lubią! Już się nastawili! Cholera! Ledwo udało się zebrać pół łyżki… Przecież im nie powiem, bo afera gotowa. Najpierw ten zawiedziony wzrok powodujący wyrzuty sumienia i uświadamiający jaką beznadziejna jestem matką, potem płacz, wycie, wymuszanie, histeria doprowadzające na skraj wytrzymałości nerwowej. Nie dam rady. Dopiero co udało mi się unicestwić lawinę wzajemnych żali i prowokacji: że ja pierwsza myję ręce, że ona mnie szczypnęła, że on mnie uderzył, że ja widziałam karetkę a ty nie, że to wcale nie była karetka tylko straż, że to mój motor a nie twój. Nie chcę już żadnych akcji. Utknęliśmy na 3 piętrze bez windy. Za oknem marcowy deszcz ze śniegiem i wiatr chyba ze 100km/h spełniają złowieszcze prognozy prezenterów pogody. Sklep, co prawda, widzę z okna. Dla kilograma mąki nie podejmę się jednak zakładania tych 2 par ocieplanych spodni, 2 grubych kurtek, 2 czapek, 2 szali, 4 butów, 4 rękawiczek, by zorientować się, że ja stoję jeszcze w krótkim rękawie i na bosaka. Przychodzi mi natomiast stanąć prawdzie w oczy. A właściwie spojrzeć w oczy, czekające na naleśniki. Mamo, mogę Ci pomóc zrobić ciasto? – pyta Olek. Ja! Ja! – przekrzykuje go Marysia – Ja pomogę! I awantura gotowa. Spychają się ze stołka, kto bliżej mamy, kto wyżej, kto rozbije jajka, kto wleje mleko, kto doda maślankę i w końcu kto wsypie tę nieobecną mąkę!!! Nieświadome braku tego, niezbędnego do przygotowania ich ulubionego dania, składnika, walczą zawzięcie o swój skrawek blatu, jakby to była sprawa życia i śmierci. Na początku wspinam się na wyżyny matczynej kreatywności i próbuję załagodzić konflikt. Mam taki postulat, by zamiast 500+, przyznawać każdej matce wychowującej co najmniej 2 dzieci certyfikat mediatora. Dla każdego znajdzie się miejsce przy blacie – mówię. Ja będę w środku i takim sposobem każde z Was będzie przy mnie, wbijemy 2 jajka, jedno Mary, drugie Olek, trochę mleka wleje jedno, trochę drugie, dam dwa widelce i oboje będziecie mieszać, a może nawet obytroje będziemy mieszać. Nic nie pomaga. Chaos narasta. Nie będzie żadnych naleśników!!! – nie wytrzymuję. Ale ja chcę! Dlaczego nie?! Obiecałaś! Chcę dzisiaj! Chcę teraz! Zalewa mnie lawina żalu i proporcjonalnie do niej zalewa mnie krew. Tonę w oceanie wyrzutów dzieci i swoich wobec samej siebie. Bo się źle zachowujecie! – tonący brzytwy się chwyta. Trochę jest mi na rękę ich kłótnia, bo przypomina mi się, że nie mam mąki. Mój krzyk słyszą już chyba wszyscy sąsiedzi. Zresztą dziwię się, że do tej pory jeszcze nikt nie zapukał do nas w obawie, że dzieciom dzieje się krzywda. Dokąd ich nie miałam, słysząc naprzemienne wrzaski dzieci i dorosłych o decybelach porównywalnych do heavymetalowej imprezy z piekła rodem, byłabym pierwszą, która dzwoni na policję. Do swojego pokoju! Nie będzie dziś żadnych bajek! Nie wiem dlaczego łudzę się, że to jakkolwiek pomoże przerwać tę jatkę. Zwyczajnie nie mam już siły na poszukiwania kreatywnych rozwiązań sporów moich dzieci. Jestem złą matką. A do tego żoną – jędzą i zołzą. A propos, dźwięk otwieranych drzwi i brzdęk kluczy. Dzieci doskonale wiedzą co to oznacza. Biegną co tchu do korytarza, przepychając się i potykając o własne nóżki. Tata! Tata! – krzyczą do swojego wybawcy. Mama nie chce nam zrobić naleśników! I nie pozwala nam oglądać bajek! Tata, chcąc być lojalny wobec mamy, tak szybko jak został wybawcą, staje się przeciwnikiem. I znów awantura. Ja, zamiast okazać P. wdzięczność, nie mam siły nawet się uśmiechnąć. W najlepszym wypadku, w locie udaje się nam spotkać w beznamiętnym pocałunku na „dzień dobry po pracy”. Naprędce wrzucam do gotującej się wody mięsne pierogi z paczki, wmawiając sobie, że będą godnym zamiennikiem naleśników własnej roboty. Mam nadzieję, że w końcu usiądziemy razem do stołu i W SPOKOJU zjemy ten jedyny wspólny posiłek w ciągu dnia. Zapraszam na obiad! – wołam. Jaki, kuźwa, obiad? – myślę. Przecież jest 18.00! Przychodzi tylko P. Olek zaginął na placu budowy bazy kosmicznej, a Mary stara się zostać pierwszą kosmonautką w naszej rodzinie. Czy mogę zjeść Wasze porcje? – pyta prowokacyjnie P. Olek leci jak na zabicie. Nieeee! Marysia biegnie za nim. Gramolą się na swoje miejsca przy stole. Olkowi, zdaje się, szkoda każdej straconej minuty, którą mógłby wykorzystać na kosmiczne wyczyny. Niemalże lewituje nad stołem: to kolano na blacie, to głowa na krześle, to pod krzesłem, to łokieć w talerzu, to ręka z pierogiem na widelcu wykonuje ruch, jakby była rakietą mknącą z prędkością światła w niebieskie przestworza. Nagle, niepotrzebne już silniki wspomagające oddzielają się i spadają z widelca na podłogę. Ups! Widząc przestraszony wzrok synka, że matka znów będzie strofować mówiąc: „przy stole siedzimy spokojnie”, trzymam nerwy na wodzy. Nawet z uśmiechem mówię: Nic się nie stało. Po czym widzę, jak P. podnosi z podłogi coś niemiłosiernie owłosionego. Ja pie…lę! – myślę. Czy ten kot kiedykolwiek przestanie zrzucać z siebie kłęby sierści?! Czasem myślę, że mamy w domu puszystego samojeda a nie przeciętnego dachowca. Marysia pyta – do którego kosza to wyrzucić? Na rękę jej, że nie będzie musiała siedzieć przy stole. Przecież chciała naleśniki. Zobaczyła na talerzu pierogi i: „y-y” -pokiwała przecząco głową. Chcę ruskie – powiedziała grymasząc. A ja już widziałam, jak wstawiam te cholerne kolorowe kokardki, żeby cokolwiek zjadła przed snem. Była to bowiem ostatnia nadzieja na to, że prześpię ciągiem nie 4 a 5 godzin. O całej przespanej nocy boję się nawet marzyć. Olek zaczął przesypiać noce kiedy miał rok. Czekałam więc do pierwszych urodzin Marysi. Żadnego przełomu nie zanotowałam. Każde dziecko jest inne – myślałam. Może jak będzie miała 1,5 roku… Mija 6 kolejnych nieprzespanych miesięcy – bez zmian. 2-letnie dziecko to już na pewno przesypia całe noce – wyrokowałam. Za pół roku się wyśpię za te wszystkie lata! O! Kończył się piękny ciepły lipiec. Drugi w życiu mojej córeczki. Tak bardzo się zmieniła w ostatnich miesiącach. Tak szybko się rozwijała. Nocami niestety pozostała niemowlęciem, ciągle potrzebującym bliskości mamy. Jakie to rozczulające – pomyślałby ktoś, kto na własnej skórze nie doświadczył, co to znaczy kilka lat bez snu. Dziś Marysia ma 2,5 roku i nadal nie pokochała swojego łóżeczka snem sprawiedliwego. Nawet nie zauważyłam, jak w tym wszystkim Olek wszedł w etap regularnego raczenia nas swą obecnością ok. 3.00 nad ranem. Chciałam, naprawdę chciałam być tą czułą mamą, która na każde mrugnięcie okiem swojego maleństwa odpowiada uśmiechem, choćby był to setny raz w ciągu jednej nocy. Z radością przytula przez 12 nocnych godzin. Gładzi policzek przy każdym nocnym zakwileniu. Otwiera ramiona na każdy dźwięk klapiących po podłodze bosych stópek. Czasem nawet mi się to zdarza. Ale ogólnie poległam! Poległam po kilku nieprzespanych dobach. Zmieniałam się z czułej kochającej matki w kochającą matkę wariatkę. W kochająca matkę furiatkę. W kochająca matkę frustratkę. Dziś sama się nie poznaję. Dobrze, że chociaż moje dzieci rozpoznają we mnie swoją mamę. Bo jeśli chodzi o P., to mam spore wątpliwości, czy widzi we mnie kobietę, którą poznał, w której się zakochał, z którą chciał założyć rodzinę i z którą chciał spędzić życie. Ja, w każdym razie nie widzę w sobie siebie. Makaron ugotowany. Marysia zachłannie pakuje go do buzi razem ze śmietaną 18%. Taki lubi najbardziej. Na zasępionej szarej twarzy mamy pojawia się mały promyk. Czyżby to był uśmiech? Patrząc z perspektywy postronnej osoby trudno zakwalifikować ten grymas. Ja natomiast czuję, że śmieję się pełną gębą. Radość przepełnia me serce! Moja dusza się raduje! Mam wręcz wrażenie, że słyszę swój śmiech. I już nie wiem czy jest on nadzieją na przespaną noc, czy bardziej ulgą, że moje dziecko coś zjadło i nie chodzi głodne – takie matczyne paranoje. „Para-moje, Para-twoje, Onomatopeiczne, Paranormalne, Paranoje…” – nawet zachciało mi się śpiewać. Nie? Nic nie słychać? Hmm… Jednak tylko mi się wydawało… I znów ta pochmurna mina… Kąciki ust opadają jeszcze bardziej, kiedy przypomina mi się, że chciałam dziś spędzić trochę więcej czasu z dziećmi. A tu dzień jak co dzień. Tylko obowiązki, gonienie własnego ogona, a efektów żadnych. Przynajmniej tych pozytywnych. Bo stos tych negatywnych jak zalegał w każdym kącie, tak nadal zalega i nie daje o sobie zapomnieć. Nie zdążyłam jeszcze ogarnąć wszystkiego, co nazbierało się przez ostatnie dni a bałagan z dnia dzisiejszego już wyciąga po mnie swoje macki. Każda sekunda beztroskiej zabawy dzieci to kolejny zagruzowany metr kwadratowy, który trzeba ogarnąć. Każdy dzień bez odkurzania, to jeden dodatkowy dzień kociej sierści wciskającej się w najmniejszą szczelinę mojego ciała. O jeden dzień więcej kurzu, który wdziera się w moje oczy, mimo że zaciskam powieki z całych sił, by tego wszystkiego nie widzieć. O jeden dzień więcej żwirku, którego ulubionym miejscem na pewno nie jest kuweta; jestem wręcz przekonana, że nie cierpi tego miejsca i zrobi wszystko, żeby się stamtąd wydostać i rozejść się gdzie się tylko da. Szkoda, że nie tam, gdzie pieprz rośnie! O jeden dzień więcej paprochów i okruchów, które wciskają się w każdy por mojej skóry. O jeden dzień więcej ubrań porozrzucanych tu i tam, o jeden dzień więcej piasku naniesionego z wilgotnej zimo-jesieni. Stop! – znów przywołuję się do porządku. Jutro się poprawię. Będą lepszą matką, lepszą żoną, lepszą gospodynią domową, lepszą córką, siostrą, lepszą przyjaciółką, lepszym pracownikiem… W ogóle będę lepszym człowiekiem. Może w końcu moje oblicze stanie się nieco bardziej ludzkie. A już na pewno spędzę więcej czasu z dziećmi. To już na pewno! Z nimi i tylko z nimi. Nie będę tylko udawać, że ich słucham, że poświęcam im czas, jedną ręką mieszając w pralce, drugą w telefonie, trzecią w garnku, czwartą w szafie, piątą na stole, szóstą … Naprawdę nie mam 10 rąk? A już mi się wydawało. Od tego ogarniania już mi się mieni przed oczyma. Albo za dużo Kulmowej czytam dzieciom.
Odyseja kosmiczna po naszemu
Matko święta, już 18.30?! Tym razem oczy wychodzą mi z orbit. Nawet nie zauważyłam, kiedy zostałam sama przy stole. Zniknęły moje dzieci, zniknął mój mąż, nawet krzesła zniknęły. P., Olka i Marysię to nawet rozumiem. Kto chciałby siedzieć przy stole z wieczną frustratką? Ja na pewno nie! Ale krzesła?! Co jak co, ale one powinny stać na swoim miejscu! Jakim prawem w ogóle się ruszyły?! One też mają mnie dość? Z zamyślenia wyrywają mnie krzyki w pokoju dzieci. Kosmiczna baza rozbudowała się do niebywałych rozmiarów! Sam Gagarin by się nie powstydził. Konstrukcja z klocków została uzupełniona o krzesła właśnie, materac, łóżeczko, koc i poduszki. Macie pół godzinki na zabawę! Potem sprzątamy i idziemy pod prysznic! – mówię tonem nie znoszącym sprzeciwu. A mogłabym… Przecież mogłabym przywdziać skafander kosmonauty, przecisnąć się przez właz między nogami krzeseł i poudawać Sandrę Bullock. Wtedy mój P. mógłby być przez chwilę George’em Clooneyem. Albo może lepiej nie – przypominam sobie treść filmu. Poza tym, mój mąż jest przystojniejszy. Obietnica żelaznej maski przykrywającej moją potworną twarz jest jednakowoż bardzo kusząca… Czy pamiętam jeszcze jak to jest być beztroskim dzieckiem? Spontanicznie turlać się po podłodze? Chichrać się z głupich żartów. Nie znać się na zegarze? No właśnie- zegar! Mam pół godzinki na ogarnięcie. Czas- Start! Zbieram ze stołu puste kubki, ścieram okruchy z blatu, myję zlew, podnoszę z podłogi książki, pluszaki, kredki, klocki, autka, segreguję porozrzucane ubrania, wieszam kurtki, ustawiam buty, paruję rękawiczki, wkładam je do czapek. A, jeszcze szaliki. W czapkach nie ma szalików! Gdzie one się do jasnej ciasnej podziały?! Pod kanapą, na kanapie, wszędzie szukam, parskam, sapię… O! Są! Znalazły się. I wcale nie na mojej szyi a pod ławeczką w korytarzu. Najważniejsze, że są, bo w moich oczach już zaczął przeglądać się obłęd. Może jeszcze uda mi się pobić rekord ostatniego ogarniania. Ścigam się oczywiście sama ze sobą. No i z czasem oczywiście, który nigdy nie daje za wygraną. Jeszcze tylko podniosę kilka przedmiotów z podłogi, jeszcze zetrę te plamki zaschniętego soku na kaflach, jeszcze tylko sprawdzę co to za makulatura piętrzy się na komodzie: rysunek Olka z przedszkola, kilka malunków Mary, faktura za energię, pismo ze spółdzielni, jakieś stare awizo, wynik Olka badań logopedycznych, recepta, kilka starych list zakupowych, lista spraw do załatwienia, kilka niepotrzebnych rachunków z Biedry, upoważnienia do przedszkola, deklaracje RODO. Kartki, karteczki, karteluszki, świstki, papierki, druczki, fiszki … Ile jeszcze tego? Przeglądam niecierpliwie. Nerwowo przekładam te zadrukowane papierzyska… Jeb! Zaraz palnę se w łeb! Rozleciało się to-to po całej podłodze! Pierdzielę to wszystko! Wywalam do kosza! Czy ktoś w ogóle zauważy, że czegoś zabrakło, że coś zginęło? Mamo, coś Ci powiem – słyszę z pokoju dziecięcego. Zaraz. Zaraz przyjdę – odpowiadam. Jeszcze tylko zapiszę co trzeba kupić. I co trzeba zrobić. Mamo, mamo, chodź coś ci pokażę! Mamo, mamo! Idę udając zainteresowanie, bo w głowie mam już godzinę 19.00. Może przez 5 minut udaje mi się zagłuszyć cykanie wewnętrznego zegara. To tak niewiele, a tyle ciekawych rzeczy dowiedziałam się w tym czasie. Że ta sonda kosmiczna leci właśnie na Marsa, że w ostatnim śnie Olek idąc z Tatą spotkał tam mnie i Marysię, że bez dziadka to się nie da żyć, bo kto by urodził mamę i tatę, że kiedy Olek widzi w przedszkolu Zosię, to włącza turboodrzut… Sprzątamy kochane dzieciaczki! – wołam. Nikt jednak mnie nie słyszy, nikt nie zwraca na mnie uwagi. Odyseja kosmiczna trwa w najlepsze. Mówię, więc, że albo teraz pomogę im sprzątać, potem zrobimy prysznic i będą baje, albo później będą musieli ogarnąć wszystko sami i nie będzie bajek. Nikt nawet na mnie nie spojrzał. Może w kosmosie nic nie słychać? – przychodzi mi do głowy. Wyszłam obrażona. Fukając na cały wszechświat. A przede wszystkim na kosmos. Usiadłam w dużym pokoju przy stole. Pora dla potwora. Zajrzałam w telefon. Odpowiedziałam bratowej. Poskarżyłam się na swój los. Wraca P., który w międzyczasie wyszedł zamontować w aucie akumulator. Nawet nie zwraca uwagi na to, że jest już po 20.00 a dzieci zamiast bujać w sennych obłokach, lewitują w przestworzach a ich sonda kosmiczna przybiera coraz to nowych kształtów. Siada naprzeciwko mnie. Uśmiecha się i pyta: Jak się czujesz? A o co w ogóle pytasz?! – syczę, zakładając, że jego troska w rzeczywistości jest tylko wyuczoną, automatyczną kurtuazją. Jesteś zła? O co chodzi? – dopytuje. Tak! Wk…wia mnie, że jest po 20.00, dzieci nieogarnięte, nie słuchają, a Ty nawet tego nie widzisz! Znów pójdą spać o 22.00 a wtedy to ja już będę padać i znów nici z chwili wolnego wieczoru! Wstaje i podejmuje próbę zapanowania nad dwójką małych dobrze rokujących astronautów. Interwencja ojca nie zostaje przyjęta z entuzjazmem. Pewnie nie widzą w nim Hermaszewskiego. Nie dając mężowi szansy na ogarnięcie tego towarzystwa wzajemnej lewitacji, wkraczam do akcji. Wpadam do ich pokoju jak rakieta. Wybuch! Jak komety, lecą łzawe iskry. Gwiazdy spadają, księżyce rozbijają się o siebie, planety wypadają z orbit, po sondzie kosmicznej nie ma już śladu… Okazuje się, że w kosmosie jednak roznosi się dźwięk. Chyba nawet bardziej, bo histeria Mary rani moje uszy. Małe gołe ciałko niebieskie wpada do wanny i krzyczy, że deszcz meteorytów lecący z prysznica za zimny, potem, że za ciepły. Drugi, nieco większy obiekt kosmiczny, ledwo powłóczy nogami. Nic dziwnego – życie w kosmosie, to nie bajka. To ciężka i męcząca praca. Zasypia więc na stojąco. Zapominamy o siku, o pieluszce, o myciu zębów. Robi się o połowę ciszej…
Wenus z Kaszub
Jest 21.00. Mniejsza gwiazda reaktywuje się. Już wiem, że Wenus nie zrodziła się z piany a z wybuchu tysięcy skumulowanych matczynych emocji. Szczebioce zalotnie, łasi się, wypowiada dziesiątki rezolutnych myśli. Poddaję się. Kładę się w sypialni z nadzieją, że córunia, zwabiona możliwością bezgranicznych przytulasów na wyłączność, przybiegnie do mnie i zaśnie w objęciach mamy z moich marzeń. Córunia przybiega – owszem. Nawet się przytula. Uśmiecha się rozbrajająco po czym pyta z kaszubskim zaśpiewem w głosie: Oliweczkę? Masz oliweczkę? Opadają mi ręce… Opadają mi cycki…. Chcesz oliweczkę? Ale potem pójdziesz spać, tak? – pytam. Tak – odpowiada, kiwając zdecydowanie głową. Wkręcona w ten kosmiczny żart, brnę po kolana w gwiezdnym pyle w kierunku lodówki. Przynoszę na łyżce 4 oliwki. Pycha! Ale dobre! – ćwierka zadowolona. Jeszcze! Idę więc po kolejne owoce gaju oliwnego i przypomina mi się droga krzyżowa. Teraz brnę już na kolanach. Przezornie, nauczona doświadczeniem matki polki, biorę ze sobą kilka plasterków sera. Gwiazda jest ewidentnie ukontentowana. Ja wręcz przeciwnie. Leżąc na poduszce, zastanawiam się, czy właśnie się obudziłam a to był tylko jakiś przedziwny sen. Niemożliwe, żeby to działo się naprawdę… Nie… Rozpromieniona twarz Marysi z ustami, wypchanymi żółtym serem rozwiewa moje wątpliwości. Piciu – mówi z pełną buzią. Upadam – wcale nie po raz pierwszy. Z pomocą przychodzi Przemon Bartnejczyk. Niesie ten ciężki kubek z wodą. Jest jak zbawienie. Potem jest już tylko lepiej. Okazuje się, że gwiazdy nocą też zasypiają. A wraz z nimi milknie wszechświat. Byle tylko ich nie obudzić…
Szymborska i SDM
Mamo, mleczka! Nie widzę, która godzina, bo niezmyty przed snem tusz, skutecznie skleił mi rzęsy i nie mogę otworzyć oczu. Po omacku, i jak zwykle z prędkością światła, spełniam życzenie mojej Jutrzenki. Byle tylko szybciej się położyć. Złapać jeszcze jedną nanosekundę snu. Wracając do sypialni, kątem oka, z którego sypie się zbrylony perłowy cień wczorajszego dnia, dostrzegam zegar: 2:59. Cudownie! Mam jeszcze 2,5h snu! Lata świetlne! Jeszcze zdążę się wyspać! 3:04 już leżę w łóżku. Mamuś, zsikałem się – ledwo słyszę ten biedny, rozżalony głos. Już Kochanie, już – odpowiadam. Kuźwa! – przypominam sobie, że Olek nie poszedł przed snem do toalety, i że zapomniałam założyć mu pieluszkę. Naprędce zdejmuję mu mokrą piżamkę. Zamiast do wanny, kładę go między nas w sypialni. Nie mam serca robić mu brutalnej pobudki pod prysznicem. Jeszcze tylko zmoczona pościel do pralki i mogę się znów położyć. Na pewno mam jeszcze ponad 2h do budzika. Co?! 3:55?! Moje oczy są teraz tak wielkie, jak oczy Zuzi. I żaden kosmetyczny specyfik ani żaden zabieg podciągający powieki, nie mają startu do przerażenia niewyspanej matki o 4 rano. Dałabym głowę, że dopiero co się położyłam. Była wtedy 3:04. Pamiętam dokładnie, powiedziałby Grześ Kłamczuszek. Godzina i 35 minut to nadal dużo – próbuję oszukać samą siebie, by uciszyć herc-klekoty i odprowadzić nieco krwi z mózgu. Mamo, zaśpiewaj mi! – słyszę to tak cichutko, że jestem pewna, że to sen, więc ignoruję urojenie. Jednocześnie dźwięk jest tak świdrujący, że wywierca dziurę w mojej głowie. Ale tym razem nic nie jest w stanie ruszyć mnie z łóżka. Nie przyszła matka do M. to przyszła M. do matki. Mamo, śpiewaj! – powtórzyła. Zrozumiałam, że to nie sen. Śpiewam, tańczę, recytuję – K…wa, Co jeszcze?! Jakbym naprawdę nie miała co robić o 4:00 nad ranem!!! Tego już za wiele!!! Wyskakuję z łóżka jak strzała wystrzelona z łuku i uderzam w P. I bynajmniej nie trafiam jak Amor. Mam dość! – Krzyczę! Zajmij się nimi, bo zwariuję! To jest nieludzkie! Moja twarz potwora staje się jeszcze potworniejsza. W nerwowym amoku przenoszę się do dziecięcego, na krótkie i twarde łóżko Olka. Krew w głowie pulsuje. Może wywiercę sobie w niej dziurę – wpadam na cudowny pomysł! W mglistych wspomnieniach z dzieciństwa widzę, jak babcia robiła czarninę i jak gąska z każdą czerwoną kropelką spływającą do miski, powolutku „zasypiała”. Nie! Nie! Przecież dzieci muszą mieć matkę! Niech to będzie matka wariatka, matka frustratka, matka furiatka. Ale matka to matka! Szybko! Zostało półtorej godziny. Czwarta nad ranem: „Nikomu nie jest dobrze o czwartej nad ranem”, powiedziała W. Szymborska. Zawsze uważałam, że to mądra kobieta była, i że słusznie dostała Nobla. Nie, muszę wymyślić coś innego, inaczej nigdy nie zasnę. „Czwarta nad ranem, może sen przyjdzie” – nucę w głowie Stare Dobre Małżeństwo i zanurzam się w beztroskę młodzieńczych lat, spędzonych na górskich wędrówkach, biegach na orientację, nocnych ogniskach, kiedy to piosenki SDM były najpiękniejszymi kołysankami. Swoją drogą, ciekawe, że wtedy można było nie spać całe noce i nikt nie zamieniał się w wilkołaka i nie wył z wycieńczenia przy świetle księżyca. „… Może mnie odwiedzisz…”, wybrzmiał w mojej głowie ciąg dalszy piosenki SDM, kiedy zobaczyłam Mary stojącą nade mną z proszącym wzrokiem: Mogę się do Ciebie przytulić?” Odchyliłam kołdrę. Wtuliła się we mnie najmocniej i zasnęła snem sprawiedliwego. Ja niestety już nie… Budzik wyłączyłam zanim się odezwał, żeby nie obudził małej Wenus. Leżałyśmy ściśnięte na olkowym łóżku. Próbowałam, naprawdę próbowałam wstać prawą nogą. Wykonując akrobacje nad moją córką, niczym Philippe Petit na linie miedzy wieżami WTC. Zachwiana chwilą niepewności, poczułam na plechach oddech strachu, że ją obudzę i postawiłam lewą nogę na podłodze. Wybacz kochany Mężu, że znów usłyszysz, że w najgorszych snach nie myślałam, że tak będzie kiedyś wyglądało moje życie, że wykrzyczę Ci, że wyląduję kiedyś w Kocborowie, że wszystko przez to życie w szarym blokowisku, gdzie nawet wejścia nazywane są klatkami, życie w 4 ścianach, w których nie ma niczego mojego, że w ogóle nie ma już mnie… Wybacz, że znów oberwiesz rykoszetem.
PS. A tak poza tym, jestem najszczęśliwsza, że Was mam, Kochani. Jesteście najpiękniejszym, co mnie w życiu spotkało.
Z takim wsparciem jak Twoje, nie może być inaczej, Serce 🙂
Też Cię kocham najmocniej na świecie, moja wspaniała Żono i cudowna Mamo naszych Hunów ? Damy sobie radę ze wszystkim, Serce 🙂
Moni, dzięki Ci śliczne! Mam nadzieję, że w końcu znajdę czas na więcej. Jak się okazuje, ta kwarantanna wcale nie była taka zła 😉 Był czas na robienie rzeczy, które się lubi, a teraz… znów pogoń za pędzącą codziennością.
Dziękuję Kochana! Przepraszam, że dopiero odpowiadam.
Szczere, prawdziwe, pełne emocji ?
Szczere, prawdziwe, pełne emocji ???? czekam na więcej
Dziękuję Kochana za komentarz 🙂 Cieszę się, że przeczytałaś i przebrnęłaś przez to morze słów i emocji.
Szwagierko kochana!
Ile tu emocji, ile słów- ale wierzę, że oddają frustrację ostatnich miesięcy!
Ps: genialnie się tego czyta, ale fakt- czas na zmiany!!!!
Bardzo dziękuję za piękne słowa. Jest mi bardzo miło.
Zaczynam czytać… i już jestem tam razem z Tobą mocą wyobraźni. Pięknie piszesz.
Miłe zaskoczenie 🙂
Już nie mogę się doczekać następnego wpisu.