I znów lecę z pracy z wywalonym jęzorem. Targam torbę-worek. Musi być duża, żeby zmieścić rzeczy osobiste, pracowe szpargały, mokre chusteczki, naprędce kupione bułki dla dzieci – gdyby okazało się, że na podwieczorek w przedszkolu był budyń, którego Olek nie ruszył. Potem ma zajęcia dodatkowe z robotyki – nie może więc być głodny. A w domu nie zdążymy nic zjeść. Jak dobrze, to wpadniemy tylko po to, by zmienić spodnie zalane przedszkolną pomidorówką. To akurat mnie cieszy – to znak, że dzieci jednak coś w tym przedszkolu zjadły ? No i kurtki. Torba musi jeszcze zmieścić dwie kurtki. Jest wrzesień – przepiękny wrzesień, który jest jak kamień u szyi matki – rano zimno, więc dzieci muszą być ciepło ubrane, najlepiej na cebulkę – jak to powtarzają panie w przedszkolu. Po południu robi się tak gorąco, że z 10 warstw, 9 niesie matka. A dlaczegóż matka? – zapytacie. Dziecko musi uczyć się samodzielności, niech więc niesie swoje rzeczy! Tak? Ledwo co dają sobie radę z tymi małymi rowerkami, z których co rusz schodzą, by prawidłowo przejść przez ulicę. Kaski ciągle zjeżdżają im na oczy, drżę więc całą drogę – niebagatelne 400 m, czy aby się z czymś lub kimś nie zderzą lub nie runą ze schodów. Dlaczego więc im ich nie poprawię? Ano dlatego, że czasem, w obliczu odkładania tego ciężkiego wora ze wszystkim co potrzebne, zdejmowania z ramion laptopa – bo może jutro popracuję z domu – a nie zostawię go w aucie, bo jego zawartość to przecież informacja niejawna firmy – mam to wszystko po prostu gdzieś. O zgrozo, czasem nawet pozwalam dzieciom przejechać rowerem na pasach przez jednokierunkową ulicę, kiedy widzę, że nic nie jedzie… Pewnie niejedna idealna mama dałaby mi teraz wykład na temat istoty konsekwencji w procesie wychowania dzieci. Ale wiem przynajmniej, że rower jest ważny. Wyrabiamy nawyk dbania o zdrowie, o atmosferę, no i przede wszystkim bierzemy udział w przedszkolnej akcji Odprowadzam sam – czyli nie podwożę autem pod samą bramę, za co dzieci dostają nagrody. Wiem, że to znak upływającego czasu, ale ja też jeździłam rowerem do szkoły i nikt nie musiał zachęcać mnie do tego nagrodami. Nie przyświecał temu żaden szczytny cel związany z dbałością o środowisko czy własne zdrowie. Miałam do szkoły 5 razy dalej i rowerem było po prostu szybciej. Nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby założyć mi na nią kask. A jakoś zdrowie i środowisko były wtedy w lepszej kondycji. Były skutkiem „ubocznym” stylu życia, jaki wtedy prowadziliśmy. I znów mam wrażenie, że sami tworzymy sobie Truman Show, w którym sami też jesteśmy aktorami.
No nic, trzeba biec dalej, zajęcia z robotyki nie będą czekać. Poganiam więc Marysię, która zatrzymała się przed lodziarnią. Maryńciu, niestety nie mamy czasu na lody – mówię najłagodniej jak potrafię – pójdziemy jutro. Mary nie zasnęła w przedszkolu i jest tak zmęczona, że wystarczy, że coś nie pójdzie po jej myśli i histeria gotowa. Już rower leży na chodniku, ona cała zasmarkana nie chce się ruszyć z miejsca. Olek wtóruje jej krążąc wokół nas i udając, że jego jednoślad to wymarzony motor. Dlaczego tylko ten pojazd musi być tak głośny? Na początku nawet staram się podejść do tej sytuacji w sposób wychowawczy. Chwilę potem dochodzę jednak do wniosku, że to nie załatwia mojego problemu. Czas leci, Olek za chwilę musi być na zajęciach, a Marysia robi się coraz bardziej zmęczona i tym samym coraz bardziej rozpłaszczona na chodniku. Chcę więc wziąć do ręki rower córki, ale orientuję się, że mam w niej siatę z jabłkami, pomidorami, jajkami i mlekiem, które kupiłam, idąc po bułki. Po prostu o niej zapomniałam. Torba-wór ląduje więc na drugim ramieniu – żeby była równowaga z laptopem, w jednej ręce siata z zakupami i voila – druga ręka wolna i mogę podnieść rower. Kocham góry, więc widzę w sobie szerpa. A może właśnie tak wygląda przeciętna matka? W takim razie nie chcę być przeciętną matką! Wszystko się we mnie buntuje! Chcę być Wielickim a nie szerpem! Wielicki na pewno nie był przeciętną matką! Targam to wszystko na sobie, Olek poleciał z górki jak strzała – pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że zatrzyma się przed przejściem przez naszą ruchliwą ulicę. Na wszelki wypadek drę się na całe osiedle – gdyby wpadł pod samochód przecież bym sobie nie wybaczyła, że nie zareagowałam. A że jechał szybko i pęd powietrza oraz spazmy Marysi, skutecznie zagłuszały normalne decybele, musiałam być od nich głośniejsza. O biegu raczej nie było mowy. Jeśli się ktoś orientuje, szerpowie nie biegają, idą natomiast mozolnym miarowym tempem. Uf, zatrzymał się… Teraz sobie poczeka, bo Mary uczepiła się mnie i ledwo z tego zasmarkanego nosa i ust pełnych histerycznej piany jestem w stanie wyłuskać: „Mamo! Za rączkę!”. Za którą do k…wy, nędzy?! – znów słyszę w głowie krzyk jakiejś wulgarnej kobiety. I znów wracamy do Kulmowej i jej „Gdybym miał 10 rąk”. Niestety mam tylko dwie – do tego zajęte. I tak, wiem że jest zmęczona. I żeby dziecko chciało współpracować powinno się najpierw zaspokoić jego podstawowe potrzeby. W tym przypadku – sen. Ale do jasnej ciasnej, nie położę jej przecież teraz tu na chodniku… I nie! Nie może to być rączka jej rowerka, nie może być rączka siatki, nie może być nawet mój nadgarstek. Ma myć moja swobodna rączka i już! Idę więc ja – matka-szerp a za mną rozeźlone coś przypominające moją Perełkę, cudowną Księżniczkę… Dowlekamy się jakoś do mieszkania. Nie pamiętam już nawet jak wtargałam to wszystko na 3 piętro. Pewnie tak, jak szerp ekwipunek pod Mont Everest. Teraz szybka zmiana ubrania i już siedzimy w aucie i jedziemy na robotykę Olka. Kiedy Olek układa z klocków maszyny przyszłości, mam z Mary pół godziny na zabawę na placu zabaw. Zamieniam kilka słów z innymi mamami i wracamy po Olka. Potem znów na plac zabaw, żeby i syn spędził trochę czasu na świeżym powietrzu.
Zmienia mnie mąż a ja idę naprędce ogarnąć chatę i przygotować kolację. Wpadają. Jest koło g. 19.00. Kolacja, baje, mycie, czytanie, kołysanki, przytulanie i spanie… Nie nie nie, nic podobnego – nie moje spanie. Dzieci. A ja jeszcze tylko przygotuję im ubranie na następny dzień i mogę… siąść do FB, Instagrama i podzielić się z całym światem moim cudownym dniem. Dniem rozpoczętym czułym całusem męża, łóżkowymi pieszczotami z dziećmi, jajeczniczką ze szczypiorkiem na wspólne śniadanie… To nic, że o g. 5.25 obudził mnie synek, oznajmiając, że się zsiusiał, w tym samym czasie córka wołała o mleko, a mąż siedział już w toalecie, spodziewając się zapewne tego, że zaraz wyciągnie go z niej nerwowy harmider poranka. To nic, że zamiast przygotować wspólne śniadanie, zalewamy dzieciom mlekiem płatki lub dajemy podgrzaną w mikrofali parówkę. W tym samym czasie ogarniamy się, żeby jakoś wyglądać. To nic, że zostawiam męża z tym całym majdanem i pędzę do pracy, by spóźnić się nie godzinę a jedynie pół… Jeśli wybiorę właściwe zdjęcia, to nikt się nie zorientuje jak w rzeczywistości wyglądał mój dzień. Jeszcze trochę je podrasuję, podkoloruję… Proszę bardzo – tylko pozazdrościć… A może nawet nie o to chodzi, czy ktoś się zorientuje czy nie. Przyjemniej jest przecież popatrzeć na uśmiechniętą rodzinkę, siedzącą razem przy stole, gdzie nawet bałagan jest zaaranżowany tak, by wyglądał dobrze i stylowo, niż na szarą nerwową rzeczywistość, w której nie ma czasu na ułożenie keczupu, kanapki, książki, laptopa, kosmetyków i kasztanów na jednym stole tak, by ze sobą współgrały, tworzyły artystyczny nieład…
I tu chciałabym zapytać Was, kochane Matki: skąd Wy bierzecie na to wszystko czas i energię? Na to całe codzienne życie, które ja też mam i ledwo zipię oraz na to, na co mi już sił brak. Czyli na przeglądanie tysiąca fotografii, by wybrać kilka, na ich upiększanie i wstawianie potem na przeróżne portale. Ja zatrzymuję się na zrobieniu zdjęć a kilka pustych albumów stojących od kilku lat na półce, co chwila rani moje sumienie. Skąd macie czas na obserwowanie, komentowanie, lajkowanie pięknego życia innych matek-cyborgów, którym też nie brak na to wszystko energii. Tylko ja, jakiś wyrzutek… Nawet powiedziałbym wyrzut – sumienia dla samej siebie – nie daję rady. Nawet jestem skłonna uwierzyć w to, że te uchwycone aparatem telefonicznym piękne momenty, często są prawdziwe i że jest ich nawet sporo. Ja też je mam. Kiedy np. łaskoczemy się z dziećmi na sypialnianym łóżku, kiedy każdego wieczora przytulam je przed zaśnięciem, kiedy dzieci biegną do mnie, jak odbieram je z przedszkola, kiedy Przemek pichci coś z dziećmi w kuchni, kiedy uśmiechamy się do siebie jadąc samochodem i korzystając z okazji, że jest chwila ciszy, w której możemy w spokoju posiedzieć obok siebie, bo dzieciaki zasnęły… Tylko, że ja w tych chwilach najczęściej zapominam o tym, że mam aparat. A nawet jeśli w ostatniej chwili mnie olśni i zdążę cyknąć serię fotek z nadzieją, że któraś nada się do druku lub na fejsa, którego nie mam, to potem, nigdy przenigdy nie udaje mi się ich ani wywołać ani obrobić, nie wspominając już o skompletowaniu albumu czy wstawieniu na nieistniejące portale. Ten blog jest dowodem na to, jeśli są tu moje zdjęcia, to raczej są one kiepskiej jakości, a najczęściej są to obrazy poglądowe, pochodzące z ogólnodostępnych zasobów.
No dobra, wkradło mi się małe kłamstewko – założyłam ostatnio konto na FB. A było to tak: na zebraniu rodziców w przedszkolu, nikt nawet już nie pytał czy będzie ok. jeśli informacje związane z działalnością przedszkolnej grupy będą publikowane na grupie na FB. Tak więc poddałam się. Nie oponowałam już, że nie mam FB, że nie mam czasu na te sprawy. Dostosowałam się. Ale w związku z tym, w mojej kolekcji wyrzutów, pojawił się kolejny – że nie jestem na bieżąco. Jestem co prawda codziennie w przedszkolu odbierając dzieci. Nie zaglądam natomiast na bieżąco na FB, na którym pojawia się zapewne mnóstwo istotnych spraw dotyczących mojego syna, o których powinnam wiedzieć. Dobrze, niech sprawdzę… O proszę! Składka na Radę Rodziców do końca miesiąca września… A dziś już 1 października… Nie wiem, nie wiem co jest ze mną nie tak, ale ewidentnie nie nadążam… Może to wina anemii, którą ostatnio u mnie wykryli? Dziewczyny, jak Wy to robicie? Dom ogarnięty, dzieci zaopiekowanie, mąż zadbany, Wy realizujecie się w pracy zawodowej, a w wolnej chwili macie czas na dzielenie się tym wszystkim w mediach społecznościowych, które nie sprowadzają się dziś do jednego portalu.
W przedszkolu, na zebraniu rodziców, do „trójki klasowej” zgłosiło się kilka chętnych osób. Od razu zainicjowały kilka działań. Jakież było moje zaskoczenie i wdzięczność zarazem! Przecież temu trzeba będzie poświęcić czas, zaangażować się. To właśnie te osoby utworzyły konto bankowe na grupowe składki, stworzyły naszą grupę na FB i NA BIEŻĄCO informują o kolejnych przedsięwzięciach, których często sami są inicjatorami. Kiedy zaczynałam tworzyć bloga, zorientowałam się, że żeby ktokolwiek chciał go czytać (no może prócz najbliższych osób), najlepiej byłoby, żebym udzielała się na FB i Instagramie, gdzie mogłabym promować moje teksty. Tylko kiedy? Jak na to wszystko znaleźć czas? Żeby opublikować ten post, kradnę cenny firmowe godziny, za które mi płacą… Liczę na wyrozumiałość mojego pracodawcy. Naprawdę jest wiele aspektów, które doceniam w tej pracy 🙂 Zbliża się g. 15. Czas jechać po dzieci. I dylemat: zostawić ten tekst, wierząc naiwnie, że uda mi się go skończyć w domu i opublikować zanim straci na aktualności, czy może opublikować tak jak jest? Właściwie – piszę dla siebie, więc niech tak zostanie – wieczorem i tak padnę jak kawka…
Obym tylko umiała je użyć 😉
” ZYCIE TO RAJ,DO KTOREGO KLUCZE SA W NASZYCH REKACH”….(F.Dostojewski) Pani,Pani Paulinko, te klucze ma!👍
Dzięki, Kochana, za słowa otuchy. Zdaję sobie sprawę, że wiele z nas tak ma a pokazuje tylko to, co fajne, miłe i przyjemne, bo dość ma już tego, co trudne na co dzień, by jeszcze chwalić się tym w mediach społecznościowych. Nie od dziś jednak wiadomo, że dzielenie się problemami, pomaga – więc piszę. Może nie tylko mi choć na chwilę, zrobi się od tego lżej 😉
Dobry tekst. Jak zawsze zresztą? Uwierz, że niejedna matka ma dokładnie tak samo, ale nie mamy o tym pojęcia która. Ja w centrum handlowym wyglądam z wózkiem jak z dorobkiem całego życia? Po zakupach kiedy Sławciu idzie poza karocą /aby zwolnić miejsce na te wszystkie szparagały/, ja z jęzorem na wierzchu, makijażem z buraka wlokę nieforemną torbę ze spożywką. Mam oczopląs i minę zbitego psa….A w domu, jak już jesteśmy w domu to już tylko mnie dobić?ps. Gdybyś widziała jak w aucie wygląda siedzenie pasażera obok kierowcy złapałabyś się za głowę i pewnie zapytała „czy mieszkam z dziećmi” w aucie”. Buziaki.
*na insta pokazuje się to co się chce pokazać?
Oj Bratowa, żebyś wiedziała… 😉
Chyba czas się spotkać 🙂