Tofik
A było to tak. Najpierw był kot. Kot o imieniu Tofik. Kiedy poznałam mojego męża, bardzo lubiłam koty. Naiwnie przyjęłam więc wszystko z dobrodziejstwem inwentarza. Nawet sprawiało mi to radość. Żwirek roznoszony po całym mieszkaniu jakoś mniej przyklejał się do bosych stóp, niż teraz. Kupa dziwnym trafem zawsze trafiała do kuwety – w ogóle jakoś mniej śmierdziała. Wymiociny zdarzały się, owszem, nawet dość często, szczególnie po zjedzeniu moich ukochanych kwiatów balkonowych, ale jakoś tego nie przeżywałam. Najgorsze było to, że wszystko było pokryte białą warstwą długiego włosia. Począwszy od dywanów poprzez poduszki, pledy, koce, pościel, krzesła na stole skończywszy. Ale czego się nie robi – myślałam w miłosnych uniesieniach. Ostatecznie, bardzo lubię jasne wnętrza, kot jest biało-rudy z przewagą tego pierwszego, więc wpasowuje się w moją wizję wymarzonego gniazdka. Potem pojawił się Olek. Kiedy byłam w ciąży, zastanawiałam się, jak przyjemnie nowego domownika nasz futrzany pupil. Wszak to on był tu pierwszy. Prowadził spokojny żywot singla, w pełni podzielany przez mego lubego. Podejrzewam, że w najgorszych snach nie przypuszczał, że na stare lata jego ludzki przyjaciel zgotuje mu taki los. Dzielnie zniósł nadmierną emocjonalność sprowadzonej do domu kobiety, jej skłonność do zmian i wicia gniazda, wyrażane w tamtym okresie remontami i przemeblowaniami. Nie okazał też zniecierpliwienia, kiedy jego błogi koci sen zakłócany był przez 24 godziny na dobę płaczem przyniesionego do jego domu pierwszego dziecka – Olka. Nawet pojawienie się w naszym domu Marysi zdało się być obojętne naszemu mniejszemu Przyjacielowi. Są jednak jakieś granice – nawet u takiego stoika. I nie, nie mam na myśli mojego męża ? Jak się okazało, tofikowa granica została przekroczona realizacją mojej kolejnej wizji gniazdowania. Nie zapomnę, jak pewnego pięknego dnia, jak grom z jasnego nieba, uderzył mnie widok białych długowłosych dywanów w naszym mieszkaniu. Nie mogę na nie patrzeć! – krzyczałam w myślach! Wywalę! Przemas, przecież są pokryte taką ilością sierści, niemożliwej do odkurzenia, że zapomnieliśmy już jaki miały pierwotnie kolor! Nie wspomnę o pozostałościach kocich rzygów, dziecięcych sików i nie tylko, i innych bakterii, które na pewno założyły swoje kolonie w tym, jakże sprzyjającym im, środowisku. Jak to się stało, że wcześniej tak bardzo mi to nie przeszkadzało? Że nie zwracałam na to zbytniej uwagi? Że tego nie widziałam? Pojechaliśmy więc z moim Ukochanym zakupić nowe dywany. Kupiliśmy dwa. Rozłożyłam je z radością, zwijając uprzednio, z nieskrywanym zadowoleniem, te stare ohydne szmaty. Obudziłam się następnego dnia z jakże przyjemną myślą, że zaraz zrobię sobie kawusię, usiądę na kanapie, postawię bose stópki na mięciutkim, świeżutkim, pachnącym nowością dywaniku… Poleciałam do kuchni niemal jak na skrzydłach, by włączyć ekspres. Głęboki, aksamitny i delikatny zapach napoju bogów zaczął roznosić się po kuchni, pieszcząc moje nozdrza. Leniwie snuł się po jej zakamarkach, głaskał blat, zsuwał po szafkach, muskając chlebak i toster, by wraz z ciepłym powietrzem unieść się, wziąć mnie w objęcia i w powolnym walcu porwać do dużego pokoju. Nie oponowałam. Usiadłam rozmarzona na kanapie z ulubioną białą filiżanką czarnego nektaru. Nie mogłam się doczekać, kiedy moje stopy zanurzą się w świeżej gęstwinie białych miękkich sznureczków. Zsunęłam kapcie… Bryyy! Zimny! Odruchowo cofnęłam nogę. Postawiłam jeszcze raz. Niech mnie ktoś uszczypnie! Błagam obudźcie mnie! Mój P. przybiegł przestraszony. Co się stało?! Szczęśliwie nie musiałam odpowiadać, bo gotowa byłam powiedzieć coś, czego mogłabym żałować do końca życia. Mokra plama na dywanie była tak duża, że nie sposób było jej nie zauważyć. Do tego jej zapach zaczął wypierać powoli, tak miłą dla mnie o poranku woń kawy, która powoływała mnie codziennie do życia. To było tylko preludium do wyrazu niezadowolenia Tofika ze zmian, które zafundowaliśmy mu w ostatnich kilku latach. Odtąd każdego dnia, przez kolejne 2 tygodnie mozolnie, niestrudzenie, wytrwale czyściłam nowe dywany z kocich odchodów, wierząc w swoje zwycięstwo. Po tym, jak zobaczyłam zdartą do żywego skórę na swoich dłoniach, poddałam się. To syzyfowa praca – rezygnacja wygrała z konsekwencją. Pokonał mnie kot. Teraz już rozumiem dlaczego po angielsku wymawia się „kat”. Dywany zostały zwinięte i zaniesione do piwnicy. Zostaliśmy z gołymi podłogami. Tym bardziej zaczęłam doceniać to, że mamy parkiet. Klasyczną jodełkę w miodowym kolorze, którą tak bardzo lubię. Zresztą to mój drugi ulubiony element w tym mieszkaniu, zaraz po południowo-zachodniej wystawie okien. No nic – westchnęłam – jak się nie ma co się lubi, to się lubi podłogi bez dywanów. I pomyśleć, że jeszcze jakieś 5 lat temu prawie nie przeszkadzało mi to, że brązowa wykładzina była prawie biała, że bez użycia taśmowego rolera do ubrań nie wychodziłam z domu, że po pogłaskaniu Tofika wyglądałam jak albinos z planety Melmak. Ale jak się przekonałam, nie tylko moja cierpliwość drastycznie zmalała. Powiedziałabym, że stała się wręcz towarem deficytowym w całym naszym domu. Ja właściwie nie znam już znaczenia tego słowa. Maż – ostoja spokoju, najcierpliwszy z cierpliwych – potwierdza powiedzenie: „Z kim przystajesz, takim się stajesz”. Dzieci – wiadomo- w gorącej wodzie kąpane, wszystko na teraz, w tej sekundzie, od razu, na złamanie karku. A kot, wierząc, że coś tym wskóra, zasrywa, zasikuje i zarzyguje nam całe mieszkanie. Kiedyś, pamiętam, sąsiedzi wiedząc, że wyjeżdżamy na weekend, zaoferowali nam swoją pomoc w doglądaniu Tofika. Już nigdy potem nam tego nie zaproponowali. Wolałam nie pytać dlaczego. Teraz, kiedy wyjeżdżamy na dłużej niż 1 noc, prosimy o pomoc Tatę mojego P. I przed wyjazdem zastanawiamy się, czy nie zostawić w kuchni chodniczka, żeby przynajmniej wiedzieć, czego się spodziewać, a nie bawić się w ciepło-zimno podążając w nieznane za zapachem.
Zabawa w ciepło-zimno
A propos dziecięcych zabaw, budzę się nad ranem. Śmierdzi. Żeby nie powiedzieć wali! Zajeżdża gdzieś spod łóżka. Wstaję. Zaglądam z jednej strony, z drugiej strony, od wezgłowia, od strony nóg… Nic nie widzę. Ale ewidentnie czuję. Wiem, że miewam urojenia, ale nie tym razem. Dla pewności budzę P. On ma gorszy węch, więc jeśli to wyczuje, sprawa będzie jasna. Otwiera oczy. Serduszko… – mówi i patrzy na mnie zaspanym ale już zniesmaczonym wzrokiem, który stara się ukryć pod nierozbudzonymi jeszcze powiekami. Niby kocha, ale widzę w jego wzroku ten zawód. Że jak to? Czy to ta sama dziewczyna, w której się zakochałem? Ta delikatna, niemalże eteryczna kobieta, pełna wdzięku i klasy? Co jak co, ale kulturę osobistą miała zawsze na wysokim poziomie. A teraz coś takiego? – czytam w jego zdegustowanych myślach. Serduszko, mogłabyś chociaż otworzyć okno – nie wytrzymał. Teraz miałam pewność. P. rozbudzony wątpliwej urody zapachem, wstał na równe nogi. Zamorduję tego futrzaka! Gdzie tym razem!? Szczęśliwie zorientował się, że to nie ja, co uratowało moją, upadłą na moment, reputację. Znów byłam eteryczną damą serca P. Gdzie żeś narobił?! – moja ostoja spokoju krzyczy. Chodziliśmy na czworakach dookoła łóżka jedno za drugim, obwąchując dokładnie każdy centymetr kwadratowy podłogi. Gdyby ktoś nas zobaczył, gotów pomyśleć, że to dalszy ciąg „50 twarzy Greya”. Nic bowiem gorszego nie przychodzi mi do głowy. Na to wszystko wchodzi Marysia – Bawicie się w chowanego? Ja też! Ja też! – wtóruje jej Olek, biegnący z drugiego pokoju. W ostatnim czasie to ich ulubiona zabawa. Jak więc mogłaby ich ominąć taka atrakcja!? W chowanego! Tak! Wszyscy razem! Dzieci nie mogły uwierzyć, że to my, rodzicie zainicjowaliśmy taką zabawę i to zaraz po przebudzeniu. I już nawet zeszliśmy do parteru i mówiliśmy do nich z ich poziomu a nie jak zwykle, patrząc na nich z góry. Super! – krzyczy zachwycony Olek. Po czym staje – Mamo, musisz najpierw przewinąć Marysię, bo coś mi tu śmierdzi. Pochyla się i obwąchuje jej pieluszkę. To nie to – mówi – Szukacie kupy Tofika? Doświadczony wydarzeniami ostatniego czasu, zorientował się o co chodzi. Wiem! Pobawimy się w ciepło-zimno! Super pomysł, co?! Przez chwilę żałuję, że to nie Wigilia, wtedy byłaby szansa, że kot, ludzkim głosem, poprowadzi nas do śmierdzącego celu. Tymczasem zapach tężeje. Zdaje się, że sama, bez kocio-ludzkiej podpowiedzi zbliżam się do źródła odoru. Tu! – wołam, jakbym zobaczyła Święty Gral. Niestety nadal nic nie widzę. P. spieszy z komórkową latarką. Świeci pod łóżko. No tak! Dzieci doskakują do nas. Teraz już cała czwórka klęczy na podłodze z tyłkami do góry. Głowy bowiem wciśnięte są pod łóżko. Nie! Nie dotykajcie!!! Proszę stąd wyjść – mówi stanowczo P. Dzieci podnoszą się niechętnie. Ale ja nic nie widziałam – odzywa się zawiedziona Mary. Matko święta! – kupy nie widziałaś?! – nie wytrzymuję. Chodźcie, tata posprząta – mówię, otwierając okno. Nie wchodźcie tu teraz – Przemek idzie po ręczniki papierowe. Ja wietrzę już całe mieszkanie. Mama! Mama! – Mary płacze coraz głośniej. Marysiu, kochanie, to jest kupa kota, okropieństwo, śmierdzi, zarazki, nie wolno – wołam z kuchni. Marysia podchodzi zapłakana, chcę ją przytulić. Nawet wyciągnęła do mnie rączki. Nie, nie chodzi wcale o to, że nie zobaczyła gównianego grala, a wyciągnięte rączki wcale nie chciały być przytulone. Nie wierzę!!! Nie, kuźwa! Nie! Jak się okazało, nie tylko gral był gówniany. Małe, delikatne, mięciutkie rączki kleiły się od brązowej brei. Kiedy, do cholery?! Kiedy?! Przecież wyszłam na sekundę otworzyć w kuchni okno. Przemek poszedł tylko do toalety po papierowe ręczniki. I naprawdę nie mieszkamy w Belwederze a sypialnię dzieli z WC nie więcej niż 4 metry, z kuchnią może metr więcej. Jak się okazuje, wszystko jest względne. Szczególnie czas i odległość. Szczególnie, kiedy ma się dzieci. Teorię Einsteina rozumiem teraz, jak nigdy wcześniej. I paradoksalnie im więcej osobników liczy nasza rodzina, tym większe wydaje się nasze, nieco ponad 60-metrowe mieszkanie.
A pokonywanie tych niezmierzonych odległości, zajmuje coraz więcej czasu. Marycha! Nie dotykaj! Masakra! Wzrokiem pełnym obłędu natrafiam na zrezygnowany wzrok P. Buhaha, ha, ha! Pękamy! Parskamy ze śmiechu! Olek turla się po podłodze rżąc jak mały źrebak. Opanowaliśmy głupawkę. P. posprzątał po kocie, ja wyprysznicowałam Mary, mieszkanie się wywietrzyło. Znajoma, wątpliwej urody, woń, osiadła jednak na meszku w moim nosie i nie myślała się stamtąd ruszyć. Nawet wydmuchałam nos w nadziei, że mi to pomoże. Nie pomogło. I o dziwo, zapach wzmagał się, za każdym razem, kiedy przybiegała moja córeczka. Maryniu, zrobiłaś kupę? – pytam. Tak – odpowiada krótko i na temat. A dlaczego nie zawołałaś, że chcesz na nocnik? – Bo nie. To sobie pogadałyśmy… Serce, przewiniesz ją? Serce idzie, choć po minie widzę, że po dwójce dzieci, czyli po 4,5 roku babrania się w różnego rodzaju odchodach i wydzielinach produkcji naszych pociech i futrzastego pupila, ta czynność przestała zaliczać się do ulubionych. A proszę sobie wyobrazić, że kiedy urodził się Olek, przewijanie było czymś, co naprawdę sprawiało frajdę mojemu mężowi. Zresztą, podobnie było urodzeniu Marysi. Ale po prawie 5 latach, wszystko może się, że tak powiem, przejeść. Swoją drogą, niesamowite jest to, jak natura to wszystko zmyślnie urządziła. Może przesadą byłoby powiedzieć, że kupki moich dzieci pachniały fiołkami, ale do pewnego momentu, ich zapach przesadnie mi nie przeszkadzał. Może nawet był mi obojętny (pod warunkiem, że był zdrowy oczywiście), podczas gdy zapach kup dzieci moich koleżanek był dla mnie nie do zniesienia. Wciskając się w najmniejszy receptor węchowy, dusił mnie, powodował nudności, szczypał w oczy. I podejrzewam, że odruchy wymiotne miały też moje koleżanki na samą myśl o fiołkowym zapachu by Bartnik children.
Poker
Kiedy Olek poszedł do przedszkola, nie mógł się przekonać do tamtejszych toalet. Siku – owszem. Z dwójeczką natomiast był problem. Efekt był taki, że kiedy go odbierałam, pędziliśmy do domu, żeby zdążyć do toalety. Ot, taki oryginalny sposób na okazywanie miłości. Niepohamowana radość dziecka na widok mamy, że od razu musi na kibelek. Oczywiście tłumaczyłam sobie, że to znak poczucia bezpieczeństwa i że przy mnie czuje się swobodnie. Ale fakt jest faktem. Najgorzej było gdzieś w połowie drogi, bo wtedy nie wiadomo co lepsze, czy cofać się do przedszkola, czy jednak wybrać domowe WC. Pewnego dnia wracamy pędem do domu. Mijamy ulubiony plac zabaw. Mary ciągnie mnie za rękę: Mamo, na chwilkę, na zjeżdżalnię, tylko troszkę się pobujam na huśtawce. Olek skuszony chwilką zabawy, zdaje się zapominać o naglącej potrzebie. Biegnie już do piaskownicy. Ja, cieszę się na każdą dodatkową minutę spędzoną z dziećmi na świeżym powietrzu. Zbudujesz ze mną zamek, mamuś? – pyta Olek. Jasne. Przystępujemy do usypywania piaskowego stożka. Jest już całkiem pokaźnych rozmiarów. Marysia uklepuje zbocza. Jeszcze fosa, mamo!!! Zróbmy fosę!!! Olek już bierze się za wykopywanie głębokiego rowu. Patrz mamo, a wlejemy tu wodę? – pyta. I w tym momencie dociera do mnie ten znajomy smród. To nie może być Olek – poznam zapach kupy swojego dziecka w każdym miejscu. Poza tym, mój synek jest już za duży. Nie zdarza mu się narobić do majtek. Marysia? Raczej też nie… Waham się… Sprawdzam – chwila napięcia prawie jakbym miała się zaraz dowiedzieć, czy mój układ kart w tej rozgrywce jest najwyższy. Chociaż tu wygrywam – to nie Mary. Lubiłam koty, naprawdę. Ale w ostatnim czasie, mam wrażenie, że one jakoś usilnie starają się zniechęcić mnie do siebie. Każda piaskownica, staje się dla nich idealną kuwetą. Staram się być wyrozumiała, ale mam swoje priorytety. Dzieci, ich zdrowie są da mnie ważniejsze niż bezdomne futrzaki. Idziemy do domu – wołam. Nie możemy się tu dalej bawić. Dzieci zawiedzione wychodzą z kociej ubikacji. Lecimy do domu, bo znów odezwał się olkowy zew natury. Zziajani, wdrapujemy się na 3 piętro. Olek dopada kibelka. Mary nie może sama zdjąć butów. Mamo, pomożesz? Pomagam. Dobrze, że mnie zawołała, bo okazuje się, że wyprane wczoraj trzewiki ubabrane są psim gównem. Szlag! Powinnam już przywyknąć, ale jakoś mi to nie idzie. Mamo – wytrzesz mi tyłek? – Olek krzyczy z toalety. A sam nie możesz? – Wytarłem, ale sprawdź – Zaraz, musisz chwilkę poczekać. Zostawiam brudny but w umywalce i idę do kochanego synka. Mamo, chcę kupę! – Marysia wparowuje do nas, kiedy Olek jeszcze siedzi na sedesie. Czuję, że jest już za późno. No nic. Przewiniemy. Olek ogarnięty. Mary na nakładce. Kończy to, co zaczęła do pieluszki. Jak by nie patrzeć to połowa sukcesu. Zawołasz mnie tak? Tak, dobzie – umawiamy się. Tylko nie schodź sama bo wszystko pobrudzisz ok? – Tak. Wracam do umywalki z brudnym butem. Kończę co zaczęłam. Szu! Szu! Szu! – słyszę miarowe rozgrzebywanie żwirku w kuwecie, po czym: Mamoooo!!! Tofik robi kupę razem ze mną! – cieszy się Mary. Kiedy to się skończy? – pytam sama siebie. Mary, schodzi z kibelka. Sama. Nakładka oczywiście gówniana. Kot trafia szczęśliwie we właściwe miejsce. Jednak nie, tylko połowicznie. Zwariuję. Nie dam rady. Ogarniam Marysię, nakładkę. Resztę zostawiam. Czekam na P. Zamykam drzwi do toalety i udaję, że tego nie widzę, nie czuję.
Dzień Świra
Najgorzej jest wczesną wiosną. Dzieci stęsknione za popołudniami spędzanymi na trawnikach i placach zabaw z radością witają każdy dłuższy od poprzedniego dzień. Ja cieszę się, że po przedszkolu nie musimy pędzić do domu, gdzie energia roznosi Maluchy po ścianach. Możemy pohasać na świeżym powietrzu. Olek nauczył się już korzystać z przedszkolnych toalet. Po pracy zostawiam auto na parkingu betonowego osiedla. Przejmuję Marynię, która czeka już z ciocią D. na dworze. Idziemy po Olusia. Trawa, może jeszcze nie całkiem zielona, przyciąga moją córkę, jak północ wskazówkę kompasu. Natura spycha ją z chodnika na pobocze. Nóżka chce poczuć coś miękkiego, bardziej organicznego. Ciągnie mnie za rękę, byle dalej od tego betonu. A ja widzę te upstrzone psimi odchodami trawniki. Może bez przesady z tą organicznością. Maryniu, idź proszę chodnikiem – wypowiadam tę myśl i karcę sama siebie. Tak bardzo ją rozumiem. Sama pobiegałabym po tym trawniku. Najlepiej boso. No może nie po tym, ale po jakimś innym. Najlepiej po takim z mojego dzieciństwa. Wracamy z Olkiem. Mój synek jest jak wiatr. Nie ma możliwości, żeby szedł prosto chodnikiem, jak sprowadzony na brutalną betonową ziemię, przykładny mieszczuch. Jest dzieckiem, nieskażonym śmierdzącymi doświadczeniami dorosłych. Biega, skacze, kręci się, raz udaje samolot, innym razem jadącą karetkę zmieniającą się w policję a potem straż. Synku, uważaj proszę. Zobacz, ile tu psich kup – słyszę swój dorosły głos i serce mi się kraje, że taki los zgotowałam swoim dzieciom. Że w wieku 2,5 i 4,5 wymagam, by były małymi dorosłymi, trzymającymi się granic wyznaczonych przez wysoki krawężnik, zamiast biegać beztrosko po trawie, omijając szerokim łukiem najmniejszy skrawek betonu. A ja, idąc z dziećmi z przedszkola powinnam pokazywać im cuda natury, zamiast na każdym kroku przestrzegać, by nie wytarzali się w psich gównach. Nie widzę jednak jednego czystego metra kwadratowego trawy. Poszliśmy kiedyś z dziećmi na dłuższy spacer. Chodniki stały się nagle piaszczystymi ścieżkami a trawniki zamieniły się w dzikie CZYSTE łąki. A nasze dzieci z troską pytały czy po tej trawce mogą biegać, czy nie ma na niej kup. Dzień Świra – myślę. Żeby dziecko nie mogło beztrosko hasać po łące? I już widzę Adasia Miałczyńskiego z wypiętą dupą pod oknem sąsiadki. Wcale się nie dziwię, że M. Kondrat zmienił fach i zajął się winiarstwem. Na trzeźwo ani rusz.
A co! To ważna postać w naszym rodzinnym życiu 🙂
Tofik bohaterem posta 🙂
Pięknie 🙂